Dokładnie 10 lat temu, 21.05.2006 r. (wpis pochodzi z 2016 r.) rozpoczęła się moja przygoda z rowerem. Nawet nie sądziłam, że taka forma zwiedzania na trwale zapisze się w moim życiorysie.
Uczestnicy wycieczki rowerowej do Studzionki w Dąbrówce Łubniańskiej. Arch. M. Pamuła, 2016 r.
Pamiętam ten dzień bardzo wyraźnie. Kilka dni wcześniej zobaczyłam plakat zapraszający na wycieczkę rowerową. Zachęciło mnie jedno zdanie, że w wycieczce może wziąć udział każdy. Zadzwoniłam pod podany numer telefonu, chcąc dopytać o szczegóły. Miałam wątpliwości, czy dam radę, bo tak naprawdę rower kupiłam niedawno i prawie na nim nie jeździłam. Organizator wycieczki rowerowej, Marek Madej zapewnił mnie, że dam radę, że trasa jest bardzo łatwa i podczas jazdy dostosowują się do najsłabszego uczestnika. Przekonało mnie to na tyle, że w niedzielę o godzinie 10.00 stawiłam się na miejscu zbiórki. Z grupą około 15 osób ruszyliśmy do Dąbrówki Łubniańskiej. To wtedy po raz pierwszy dowiedziałam się o ukrytej w lesie Kapliczce-Studzionce i o opolskich wydmach. Droga przebiegła sprawnie, choć właśnie się okazało, że ja nie umiem posługiwać się przerzutkami i jechałam cały czas na jednej:) Ale dobrzy koledzy wytłumaczyli i nauczyli mnie, jak je zmieniać i kiedy. Od razu lepiej się jechało.
Nieco gorzej było z powrotem, bo nie dość, że pod górkę, pod wiatr, to jeszcze mój ubiór przedstawiał wiele do życzenia, m.in. kurtka nie była dostosowana do jazdy na rowerze, bo nie przepuszczała powietrza, koszulka owszem była bawełniana, ale przy dłuższej jeździe miało się mokre plecy i była niczym kompres (koszulka rowerowa tzw. techniczna/sportowa naprawdę się przydaje, szybko schnie i jazda w niej jest komfortowa), nie miałam też spodenek kolarskich, które są niezbędne, aby mieć komfort jazdy na czterech literach (nie wspominając o delikatnej części kobiecej) – i nieważne, że w spodenkach kolarskich wygląda się beznadziejnie (do dzisiaj mi się nie podobają!), to naprawdę są wygodne i dziś nie wyobrażam sobie jazdy w innym ubiorze. Do tego zaczęło już wychodzić ze mnie zmęczenie. Pomimo tych niedogodności i tak dałam radę:) Och, jaka byłam dumna! Przejechałam wtedy nieco ponad 40 km.
Wycieczki rowerowe odbywały się co drugą niedzielę. Druga wycieczka ze względu na niepewną pogodę była krótsza — na poligon w Winowie. Natomiast na trzeciej zjawiły się tylko 3 osoby: ja, Jarek K. i Grzegorz P. zwany Napoleonem. Jarek to były sportowiec-kolarz, jeździł na kolarzówce. My z Grześkiem na góralach. Chłopaki zadecydowali, że jedziemy do Kamienia Śląskiego. Zgodziłam się, bo i tak nie miałam pojęcia, gdzie to jest, jak daleko i jak tam się jedzie. Nie znałam dróg, map nie umiałam czytać. Nawet żadnej nie miałam. Jedyne co miałam to aparat fotograficzny, coś do jedzenia, picia i pelerynę w razie deszczu. Pojechaliśmy. To wtedy na dobre złapałam bakcyla rowerowego i zwiedzacza zamkowego. Chociaż w drodze powrotnej nie było mi do śmiechu. Bolały mnie ręce, nogi, o siedzeniu nie wspomnę. Wtedy przejechałam 60 km. Ten wyjazd dał mi tak popalić, że pierwszą rzeczą po powrocie był zakup nowego siodełka. I wbrew „dobrym” radom chłopaków, kupiłam miękkie i ze sprężynami. Moja rada dla kobiet: jeśli chodzi o siodełko, to wcale nie słuchajcie mężczyzn. To, że oni wolą twardsze siodełka jest ok, ale wy nie dajcie się na takowe skusić (no, chyba że takie preferujecie). Najlepiej mieć możliwość przejechania się z wybranym siodełkiem. Ja do każdego roweru kupowałam tzw. kanapę i nigdy nie żałowałam, a moja „kobiecość” była mi wdzięczna. Od tamtej pory żadna odległość nie stanowiła już dla mnie problemu. Jeśli było do przejechania 80, 100 czy 130 km, też dałam radę.
Moje odznaki, znaczki i plakietki z różnych imprez rowerowych.
Natomiast pierwsze przejechane 100 km (trasa wyniosła dokładnie 128 km) udało mi się osiągnąć już rok później. Było to dokładnie 22.07.2007 roku. Jechałam „Szlakiem Drewnianych Kościołów” aż do Olesna. Moja notatka z tego dnia jest dość lakoniczna. Musiałam być baaardzo zmęczona: „(…) Bardzo miło wspominamy księdza z Bierdzan oraz księdza ewangelickiego z Lasowic Małych. Niestety w Oleśnie księży nie zastaliśmy. Otworzyła nam jakaś niemiła gospodyni. Również biuro PTTK było zamknięte. Pieczątkę do książeczki kolarskiej zdobyliśmy w cukierni. Przez Grześka nie zobaczyliśmy słynnego kościoła drewnianego w Oleśnie. Nie chciało mu się jechać 3 km, bo był w przeciwnym kierunku niż nasza droga powrotna i musielibyśmy nadrobić co najmniej 6 km. A było już bardzo późno ok. 16, a domu nie widać. Droga powrotna była koszmarem. Jechaliśmy lasem przez piaszczysty teren. Śmialiśmy się, że to ruchome piaski, bo Grzesiek zakopywał się, a mnie ściągało na boki (…). Moje pierwsze przejechane 100 km uczciliśmy colą w Poliwodzie! (…)”.
Potem tych 100 km i ponad było zdecydowanie więcej. Rozjeździłam się na dobre. Mało tego, nauczyłam się czytać mapy, wyszukiwać atrakcje i planować trasy. Od tej pory to ja byłam głównym organizatorem naszych wypraw. A Grześkowi to odpowiadało. Ważne jest, aby towarzysz, z którym jeździcie, podzielał Wasze priorytety. Ja miałam ogromne szczęście, bo dogadywaliśmy się naprawdę świetnie. Tak samo oboje lubiliśmy fotografować, łazić po różnych krzakach w poszukiwaniu grodziska albo innych ciekawych dla nas atrakcji w postaci ruin, bunkrów, zamków, pałaców, kościołów drewnianych itd… Jechaliśmy w podobnym tempie i zawsze mieliśmy o czym rozmawiać. To ostatnie było o tyle ważne, żeby w drodze powrotnej nie zasnąć ze zmęczenia… Tak, na rowerze też da się przysnąć…
Mój rowerowy rekord, to przejechane 167 km, 29.08.2008 roku. Ale w ogóle tego nie planowałam. Jechaliśmy odwiedzić moje dzieci, które były na kolonii w Głuchołazach. Na miejsce dojechaliśmy dość późno, bo po drodze były ciekawe pałace, które musieliśmy sfotografować. I tak zatrzymywaliśmy się prawie co wioskę. W końcu dotarliśmy. W Głuchołazach spędziliśmy około godziny. Do Jarnołtówka dotarliśmy zmęczeni (droga była dość pagórkowata) i tam dopiero o 16.00 zeszliśmy z rowerów i w pobliskiej pizzerii zjedliśmy pizzę i wypiliśmy latte. Już się nie spieszyliśmy nigdzie. Było późno na powrót do Opola, więc postanowiliśmy poszukać noclegu w pobliskich ośrodkach. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że wszystko było zajęte. Udało się nam w końcu znaleźć jeden wolny pokój, ale cena była tak astronomiczna (40 zł. od osoby – przypominam był to rok 2008), że zrezygnowaliśmy z noclegu. Ja nie potrzebowałam jakichś wygód. Tylko gorący prysznic i łóżko. I tak miałabym problem ze spaniem, bo trudno mi zasnąć nie u siebie. Po krótkiej naradzie powzięliśmy decyzję o powrocie. Grzesiek trochę martwił się o mnie, czy dam radę. Tego i ja nie byłam pewna, ale stwierdziłam, że najwyżej będę jechać żółwim tempem, a do domu zajadę po północy, ale przynajmniej wyśpię się w swoim łóżku. Jak się później okazało, obawy były niepotrzebne. Dostałam takiego speeda, że w domu byłam już o 21.00. Sama do tej pory nie mogę się nadziwić. Pewnie to dlatego, że nie spieszyliśmy się z obiadem, mieliśmy sporo czasu na odpoczynek, bo przecież mieliśmy zostać na noc. Gdybym wcześniej wiedziała, że mam jeszcze do przejechania tyle kilometrów to na pewno skróciłabym tę przerwę i spieszyła się. A tak wypoczęliśmy i jeszcze w domach byliśmy o przyzwoitej godzinie.
Podsumowując moją 10- letnią działalność rowerowo- krajoznawczą mogę z całą pewnością powiedzieć, że rower jest dla każdego. Na początek wystarczy tylko chęć jeżdżenia. Później, owszem przyjdę inne potrzeby. A to zainwestuje się w ubiór kolarski, lepszy osprzęt, lepszy rower, lepszy aparat fotograficzny, mapy, torby, sakwy itd… Ale na początek wystarczy tylko sprawny rower.
Przez te wszystkie lata trochę nazbierało mi się pamiątek w postaci artykułów w gazecie, dyplomów, odznak, plakietek.
Mam nawet swoje foto w gazecie w NTO.
Wzięłam pierwszy raz udział w konkursie z wiedzy o Opolszczyźnie i… zajęłam I miejsce.
Dyplomy z rajdów rowerowych.
Dyplomy z rajdów rowerowych.
Kolejne potwierdzenia udziału w rajdach rowerowych i dyplomy.
Przez te lata zwiedziłam Opolszczyznę wzdłuż i wszerz, chociaż do dzisiaj mam kilka rejonów mniej znanych (głównie skraj południowej i północnej część województwa). Oczywiście nie jeżdżę tylko po Opolszczyźnie, ale ona jest mi najbardziej bliska. Przez wiele lat prowadziłam tzw. Dziennik Podróży, w którym opisywałam każdą wyprawę rowerową. Wklejałam do niego zdjęcia, bilety wstępu, pieczątki. Teraz już tego nie robię, choć czasem szkoda mi tej formy, bo to fajna pamiątka. Zwłaszcza po latach wyciągnąć taki zeszyt, przeczytać notatki, pooglądać zdjęcia, powspominać…
W międzyczasie zdobyłam kolarską odznakę w stopniu Dużym Brązowym. Za chwilę będzie Duża Złota (dopisek z 2017 roku: już jest). Jestem także Przodownikiem Turystyki Kolarskiej PTTK, Terenowym Przewodnikiem Po Ziemi Opolskiej. W planach mam zrobienie uprawnień pilota wycieczek, Przewodnika Sudeckiego oraz Instruktora Krajoznawstwa.
Edit: (dopisek z 2020 roku) mam już uprawnienia Regionalnego Instruktora Krajoznawstwa oraz Instruktora Turystyki Rowerowej. Pozostałych nie wiem, czy będę jeszcze robić. Najbardziej zależało mi na uprawnieniach Przodownika Turystyki Kolarskiej PTTK, Instruktora Turystyki Rowerowej oraz Regionalnego Instruktora Krajoznawstwa, które już posiadam).
Legitymacja Przewodnicka, PTTK oraz PTSM.
Ode mnie jeszcze parę słów zachęty. Parafrazując słynną piosenkę: „Na rowerze jeździć każdy może”. Jest to absolutna prawda. Na początek wystarczy sprawny rower i chęci. Warto też przyłączyć się do jakiejś grupy rowerowej i czerpać z jej doświadczenia. My jeżdżący chętnie dzielimy się swoją wiedzą. Jedynie mnie nie pytajcie, jaki rower kupić i jak go naprawić, bo tego nie wiem i nie zamierzam się nauczyć. Trzeba dać innym szansę na wykazanie się:) Ja po prostu jeżdżę i korzystam z przysłowiowej wolności, jaką daje jazda na rowerze.
Opracowała
Mariola Nagoda (Opolanka z pasją)